To najprawdopodobniej jest cała prawda o historii Śląska, prawda, kiedy prawda mówi prawdę. Otóż to, ja historię Śląska znam pobieżnie i pozostaje mi tylko wierzyć, że autor mówi prawdę, tylko którą? Tę, co oczy zamydli, która zawsze wygląda inaczej, czy tę, co wypsnie się bocznymi drzwiami? Bo to, wiemy, różnie bywa. Zwłaszcza kiedy za prawdę bierze się polityka i ugniata ją według swego gustu. Przyjmuję zatem, że jest to jednak świat fikcyjny, chociaż mocno prawdopodobny. Ciulandia, używając ostatnio modnego sformułowania, to stan umysłu. Mnie się ten kraj kojarzy ze Szwejkowem, Hrabalskiem, Pythonshire. Zamieszkują go Karlusy i ich poddani, biedni jak kościelne myszy, charakterni, honorowi i nie do zaanektowania. Za granicami szarpią się o wszystko, mądrzą się, dzielą, rządzą, wojują, a synkowie ani palcem kiwną, żeby go ubrudzić w tej światowej polityce. Ich państwo jest tajne, a czegoś, czego nie ma, nie da się podbić.
Henryk Waniek znalazł kronikę Ciulandii, albo jest tym ostatnim kronikarzem, historykiem, który w poszukiwaniu materiałów szpera w śmieciach, na strychach i w ludzkiej pamięci. Państwo to wyjątkowe, jego „patrioci nie paradują w błazeńskich mundurach i nie gadają bzdur z poważnymi minami” , „łapówki, pałace i limuzyny” zawsze były w nim źle widziane, „odseparowane od tego całego burdelu”, państwo bez parlamentu „bo w rzeczy samej, po co komu sto (dwieście albo trzysta) głów głupich, a każda głupia w innej dziedzinie, gdy wystarczy jedna, a mądra”. W rezultacie każdy chciał mieszkać w Ciulandii, ja też chcę.
Czasy mamy, jakie mamy, książki pomagają odnaleźć dystans, otrzeźwić umysł, uczynić z absurdu lekarstwo, wskazać słowem, o co tu naprawdę chodzi. Henryk Waniek śmiało mówi, że król jest nagi, zaprzęga surrealizm w wyjaśnianie rzeczywistości.
Świetna, zabawna, mądra, odważna, przewrotna, niebiorąca jeńców lektura o tym, co teraz chce grać główną rolę.
„Ale przecież Ciulandia przetrwała nie takie próby i jakoś się żyło”.